Trochę się zirytowałam. Przez portal bibliosfera.net trafiłam na wpis na blogu o biznesie 3.0 dotyczący możliwości, a raczej niemożności czytania e-booków, za które przecież się zapłaciło, na które przecież czekać nie trzeba. Jak to zwykle bywa użytkownik po zetknięciu z DRM-em zaczyna na niego psioczyć (sama nie skaczę z radości ani na samą myśl o nim, ani tym bardziej, gdy mam z nim styczność). Bo musi ściągnąć program od Adobe, bo musi się zarejestrować, bo po angielsku, bo to trwa aż 45 minut, bo ma Kindla, a nie może na nim czytać, bo traktują go jak złodzieja. Bo wreszcie żona nie może czytać e-booków z DRM-em w pracy, na służbowym komputerze, bo admin nie zezwala na instalowanie żadnego, ale to żadnego oprogramowania.

Tyle, że użytkownik zna angielski na tyle dobrze, że aż zamówił sobie Kindla. Nie doczytał też , mimo iż wspomniał, że miał możliwość, że e-book ma DRM, z przyzwyczajenia, że przecież w sieci wszystko jest „na szybko”. A mógł przecież zainwestować w czytnik dostępny w Polsce, tyle, że wtedy pewnie cena byłaby kolejnym powodem do narzekań, zwłaszcza, że najtańszego Kindla można obecnie kupić za 114$. Mógł też pobawić się trochę Calibre i przekonwertować e-booka do kindlowskiego, czy jakiegokolwiek formatu, ale w tym wypadku również straciłby za dużo czasu. Mógł ostatecznie kupić wersję drukowaną książki, ale wtedy czekałby na nią pewnie i tydzień albo i dłużej, zwłaszcza, że okres przedświąteczny jest zawsze napięty. Ostatecznie mógł pofatygować swoje nogi i skierować kroki do najbliższej księgarni, ale musiałby się liczyć z ryzykiem, że książki może nie być, a wtedy straciłby swój cenny czas. Ostateczną ostatecznością byłoby wydrukowanie książki na domowej drukarce, ale 300 stron mogłoby pożreć cały tusz, czy też toner w niej zawarty.

I tak źle i tak niedobrze. Owszem, ja też jestem dość wygodna i nastawiona na to, że teraz wszystko mogę mieć na już i nawet ślę esemesy do siostry, która akurat jest w kuchni, żeby była tak miła i przyniosła mi herbatę, ale nie popadajmy w skrajne narzekanie. Jeśli wydawcy w Polsce zdejmą DRM to co? E-booki okażą się za ciężkie, płatność za nie niewygodna, czy wreszcie pofatygowanie się i kliknięcie parę razy myszką zbyt wymagające?