Pisałam ostatnio o tym, że wydawcy buntują się na samą myśl o tym, że e-podręczniki mogłyby zagościć w polskich szkołach. Dziś pisze o tym Wyborcza. Taka sytuacja kojarzy się dla nich ewidentnie z piractwem – zarówno w internecie (uczeń wrzuca książkę w sieć i nikt już więcej e-podręcznika nie kupi, bo ściąga za darmo), jak i tradycyjnie (jeden uczeń kupuje, reszta klasy drukuje na potęgę). To powoduje, że jeszcze się e-podręczniki nie przyjęły, ba nawet nie pojawiły, a wydawcy jak jeden mąż deklarują, że z pewnością będą droższe. Twierdzą też, że nie ma zabezpieczeń doskonałych i z ich złamaniem, kto by to nie był, problemu mieć nie będzie.

Mają jednak rozwiązanie, kompromis bardziej.

Chcą, żeby szkoły zamawiały dla każdego swojego ucznia licencję na podręcznik, który mu potem udostępnią online.

Pytanie 1 – Czy koszt licencji będzie niższy, niż cena podręcznika papierowego?

Pytanie 2 – Czy „online” oznacza, że z podręcznika będzie można korzystać tylko za pośrednictwem komputera (czytniki bez wifi i dostępu do internetu w ogóle nie wchodzą w grę?)

Pytanie 3 – Co z drukowaniem? „Tylko online” oznacza „tylko online”? Co, jak internetu zabraknie? Co z korzystaniem w domu – przecież jeszcze nie w każdym dostęp do sieci jest.

I dalej:

Teraz zdaniem wydawców nowe podręczniki kupuje co roku tylko ok. 40 proc. uczniów (reszta kupuje stare albo wcale). Po wprowadzeniu proponowanych przez wydawców szkolnych kontraktów dostęp do elektronicznego podręcznika miałby wykupić każdy.

Rozumiem, że pojęcie „używany” w kontekście e-podręcznika nie ma sensu, ale czy to znaczy, że rodzice, mający trójkę dzieci (każde starsze o rok) będą musieli płacić licencję przez 3 lata? Czy to się będzie opłacało? Oczywiście pytam o rodziców.
Mam nadzieję, że minister edukacji, Katarzyna Hall jednak dopnie swego.